Doczytaj

Wyniki wyszukiwania

W poszukiwaniu zorzy - Lofoty

Pisałem przy okazji jakiegoś wyjazdu o zmanierowaniu wyjazdami. Że lecisz w kolejne miejsce i coraz rzadziej jest tak, że robisz WOOOW. 





Ale tam tak było. Lofoty pozamiatały widokami. Od samego początku. Choć fajnie się złożyło, bo je
zwiedzaliśmy ze wschodu na zachód. A największe sztosiwo było na końcu Lofotów, na zachodzie.
Więc dzięki temu codziennie byliśmy zajarani, że jest coraz ładniej. Ale po kolei.

Wenecja północy i niezapomniane Muzeum Wikingów
Po wylądowaniu, wyżebraniu większego auta niż zamawialiśmy ruszyliśmy hyżo do Heningsvaer – gdzieś się spotkałem z określeniem, że to Wenecja północy. Ale to grubo na wyrost. Fajne miasteczko, takie na pocztek wyjazdu, port, majestatyczna góra obok (można się wdrapać). Na pewno warto wspomieć o super położonym boisku. Wciśniętym na wysepce, otoczonym rusztowniami do suszenia dorszy, z widoczkiem na górę. Tam bym strzelał gola za golem! Jagna też kilka strzeliła, noga ułożona po ojcu :)

Drugim punktem było Muzeum Wikingów. Noooo to jest miejsce obowiązkowe. Nie ma wyjazdu na Lofoty bez Muzeum Wikingów. Zrekonstruowana chata wikingów, gdzie można założyć kolczugę, pomachać toporem oraz pogłaskać wypchanego lisa lub zająca. 
Potem można odbyć zajebisty spacer przez las, do odrestaurowanej łodzi wikingów, której nie ma (tak, dymaliśmy 1,5km do łodzi, a na miejscu puste jezioro). 
A na końcu można obejrzeć film o wikingach, którego budżet wynosił chyba 100 zł, a aktorzy to byli okoliczni mieszkańcy. Nie mogłem się powstrzymać i idę do typiary na kasie:
- Gdzie się podziała łódź?!
- No idzie zima i schowaliśmy ją do hangaru, bo zamarza jezioro.
- No to troszkę słabo, że nam pani o tym nie powiedziała jak kupowaliśmy bilety! Że główna atrakcja jest schowna w hangarze. Dymam z dziećmi na barana przez ten las i przez 20 min opowiadam im o tym, że zaraz zobaczą łódkę wikingów. A na miejscu zastaję puste jezioro! Powinna była nas poinformować, wywiesić kartkę.
- No ma pan rację, dobry pomysł :)
I to wszystko za jedyne 80 zł od osoby. Obowiązkowy punkt na Lofotach, nie można pominąć. 

Przy okazji pierwszego noclegu warto wspomnieć o Rorbu. Znaku rozpoznawczym Lofotów. Czerwone domki, niegdyś rybackie chaty, dziś odrestaurowane chaty dla turystów. Najczęściej domki na palach, z widokiem na zatokę. Nic tylko oglądać zorzę z tarasu!


Mannen i Hauklandstranda
        Dni na Lofotach dzielą się na bardzo deszczowe i trochę deszczowe. Te bez deszczu to jak wygrany los na loterii! Nam się trafił taki dzień jeden raz. Nie zmarnowaliśmy go, cały dzień na trekkingu. 
Plaża Hauklandstranda, popularna, łatwo dostępna. Kurde, musi tam być nieźle w lecie na słoneczku. Generalnie plaże (ich ilość i urok) to coś co nas zaskoczyło na Lofotach. Plaża bardzo szeroka, długa. Ale umówmy się, co można robić na plaży jak jest 5 stopni? Uciekać stamtąd :)
My uciekliśmy na górę Mannen. Górę z widokiem na 2 plaże: Hauklandstranda i Uttakleiv. 

Podejście krótkie, strome, błotniste, nad dużym urwiskiem. Ideolo. 
Na domiar złego przyszła chmura, która zakryła widok i szczyt góry. Więc na sam wierzchołek się nie pchaliśmy, skończyliśmy trochę poniżej szczytu, jeszcze poniżej linii chmury. Jedno dziecko napchaliśmy kabanosami i czekoladą, drugie dziecko napchaliśmy mlekiem i kita na dół.

Trekking poszedł nam szybko, więc poszliśmy jeszcze gdzieś w góry, po prostu przed siebie. Nawet taki byle jaki spacer, bez celu, bez konkretnego punktu, trochę na ślepo, przyniósł super widoki. Pewnie w wielu miejscach taki trekking byłby oznaczony na Google Maps jako atrakcja. Tutaj to była noname droga pośród gór, jedna z wielu…
 Dzień zakończony zachodem słońca na plaży, gdzie z Jagną gotowaliśmy zupę z patyków w rzeczce, która przecinała plaże. Dziecko siedziało na dworze od wschodu do zachodu słońca. To szanuję.



Deszczowe dni w Reine
Ale o czym to ja pisałem? O deszczu? No to przyszedł deszcz. A jak przyszedł, to nie chciał odejść. Dlatego musieliśmy rzeźbić po wioskach, miasteczkach… Na pierwszy ogień wioska rybacka z listy Unesco. Chyba jedna z ładniejszych na Lofotach. Jest zresztą skansenem, kupujesz bilety, żeby tam się wbić. My byliśmy po sezonie, więc bez biletów :)


Już sama droga do Nusfjord to kozackie widoki.

Tego dnia przetoczyliśmy się jeszcze przez kilka miasteczek, ale pogoda była tak dupna, że to raczej było granie na czas niż zwiedzanie… Kulminacją była ostatnia miejscowość na Lofotach o niezłej nazwie „A“. Zajechaliśmy tam na parking, spojrzeliśmy po sobie i uznaliśmy, że nie wysiadamy. O, po drodze kupiliśmy sobie kabanosa z renifera :) 
Następnego dnia niestety na kolejny dzień na przewał nie mogliśmy sobie pozwolić. Dlatego mimo deszczu zjeździliśmy (i to nawet z wysiadaniem z samochodu!) kilka miasteczek. No jedno ładniejsze od drugiego. 
  • Hamnoy, osada portowo-turystyczna z czerwonymi Rorbu.

  • Sakrisoy, to nawet ciężko nazwać osadą, bo to kilka domów na krzyż. Ale ciekawe, bo żółte. I do tego oczywiście pełno rusztowań pod suszenie dorszów.

  • Reine, gdzie rain nas nie oszczędzał. Ale warto było się pomęczyć, bo skupisko Rorbu na końcu miasteczka było bardzo ładne. Kilka domów miało też poparkowane łódki pod domem. My trzymamy auta, oni łódki.

  • A - niezła nazwa miejscowości :) Oprócz nazwy ma jeszcze kilka innych punktów do zaoferowania. Na przykład fakt, że to koniec drogi na Lofotach, dalej nie pojedziesz. Na końcu lądu genialny widok na dalsze wysepki. Szkoda, że wiatr urywał głowę, a dojście to było skakanie po kamieniach…
 
W A planowaliśmy odwiedzić też Muzeum Suszonego Dorsza. To takie muzeum co jakiś typ je sobie założył i je prowadzi. Takie hobby, bo oprócz tego ma 20 chat na wynajem i 9 łodzi rybackich. A gościu jest dobrym świrem. Zgarnął nas z ulicy, że zaprasza na kawę, bo pizga. Więc poszliśmy. Nikogo tam nie było oprócz nas, a typ zaczął rozmowę od pytania: Co do diabła robicie na Lofotach w listopadzie?! Uraczył nas kawą, ciastkami, godzinę rozmawialiśmy o życiu na Lofotach, dorszu i turystyce. Bardzo fajne doświadczenie. W przeciwieństwie do Muzeum Wikingów, to miejsce możemy polecić z całego serca.

Słońce! Więc w góry!
Po burzy przychodzi słońce. Ale nie na Lofotach. Tam po burzy przychodzi deszcz. I tak też było… Niemniej prognozy pogody mówiły, że będzie gitarka. Dlatego zdecydowaliśmy się nadrobić trekingi i wycisnąć ostatni dzień na północy Norwegii na maksa. Na pierwszy ogień chyba najpopularnieszy szlak – Reinebringen.


Ciekawa historia z tym Reinebringen, bo to góra jakich dziesiątki na Lofotach. Przy morzu, górująca nad miasteczkiem, wchodzisz z poziomu wody, ok 400-500mnpm. Szlak na Reinebringen należy do najpopularniejszych, dlatego Norwegowie postanowili ułatwić życie turystom. Sprowadzili z Nepalu kilku Szerpów, którzy mieli za zadanie zbudować schody na Reinebringen. Zeszło im kilka lat, ale skończyli je w na jesieni 2021. 
No schody cacy, ok 1800 stopni. Jedyny problem, który nas trochę frapował, to że mniej więcej od 2/3 wysokości góry leżał już śnieg. W dodatku wiało, zbierało się na deszcz, a Jagna była zmarznięta zanim doszliśmy do połowy góry. Zapowiadało się super. 
Gdy doszliśmy do śniegu, nastąpiła powtórka z rozrywki z Islandii: tam jadąc autem do Pakgil w zimie, Wilhelm z Moniką mnie przegłosowali i musieliśmy zawrócić z drogi. Tutaj Wilhelm z Moniką uznali, że warunki są ciężkie i lżej nie będzie. I zawróciliśmy. Tzn zawróciłem ja z Moniką i dzieciakami. Zeszliśmy do jakiegoś wypłaszczenia. Narada:
- No idź, ja tu poczekam z dziećmi
- Nie, idzie deszcz, zaraz się Jagna rozpłacze i co zrobisz?
- No zejdę na dół
- Ciekawe jak?! Z dwójką dzieci?!
- No Tytusa wezmę w Tulę na brzuch, a Jagnę w nosidle na plecy.
Po stromych schodach. W deszczu. Z 2 dzieci na plecach. Suma wagi dzieci z nosidłami to ponad połowa wagi ciała Moniki. Normalne żony powinny opierdzielić za głupie pomysły, potem oddać facetowi dwójkę dzieci i kazać dymać na dół z dwójką za karę. Ale „ona zejdzie“, a Ty idź sobie oglądaj widoki. Takie harde żony tylko z Pragi :) Nie poszedłem, powiedziałem, że nie ma bata, schodzimy razem. Więc Monika na mnie spojrzała i mówi „no to wszyscy idziemy na górę“. 
Faktycznie śniegu było sporo, ale widok wynagradzał. 

Zejście już w raczkach. Ale bądźmy szczerzy. Nie była to wyprawa śmierci. Reinebringen nawet w śniegu może być wyzwaniem (ale raczej niezbyt wymagającym) dla rodziny z dziećmi. Ktoś bez dzieci na garbie wciągnie to nosem.

Drugi trekking, który się nam udało zrobić tego dnia to Kvalvika. Plaża pośród gór. Ten trekking można połączyć z wejściem na górę Ryten. My od razu wiedzieliśmy, że nie mamy na to czasu. A dodatkowo wejście było by przesrane (błoto, stromo, śnieg). Unreal. Na Kvalvikę można podejść z kilku miejsc. Trasa trochę kładkami, trochę błotem, sporo po głazach. Widok plaży w otoczeniu dużych gór fajny. Myślę, że z Ryten widok jest mega! Może kiedyś.

Tego dnia pogoda nam oddała to co zabrała przez poprzednie dni. Dzięki temu nadrobiliśmy trekkingi.
I wyjeżdżaliśmy z Lofotów z poczuciem, że zrobiliśmy naprawdę dużo na tym wyjeździe.

A jak interesuje Cię czy w końcu udało się nam złapać zorzę, to zapraszam na kolejny wpis.


Czytaj dalej: Zorza polarna - dream comes true <- KLIKNIJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz