Doczytaj

Wyniki wyszukiwania

Kalifornia cz 1 - Joshua Tree oraz wybrzeże Kaliforni (LA, Highway 1, SF)

W sumie to czemu Kalifornia jest wyjątkowa? Pewnie 50% naszych migawek w głowie na temat USA jest właśnie z Kaliforni. Nieźle jak na to, ze to jeden z 50 stanów. Spróbujmy 😊 

Jak my myślimy o USA, to przychodzą nam do głowy: Nowy Jork, Niagara, Baywatch, Golden Gate, Las Vegas, Yosemite, bizony, sekwoje, dolina Krzemowa, Miasto Aniołów, Badwater, Chicago, Statua Wolności, Holywood, Biały Dom, Route 66, Wielki Kanion. Połowa jest do znalezienia w Kaliforni. Choć Ani Davida Hasselhofa ani Pameli Anderson tam nie znaleźliśmy, to ich budki ratownicze już tak. 

Dodatkowo Kalifornia to jeden z najbogatszych i najdroższych stanów. Pensja minimalna w Kaliforni wynosi 14$/h. W sąsiedni Utah 7,5$/h. Tam kontrasty widać mocno. Z jednej strony modne i bogate plaże Santa Monica, z drugiej storny na tych plażach są dziesiątki namiotów bezdomnych. Z jednej strony Dolina Krzemowa koło San Francisco, z drugiej strony jest tam jedno z większych skupisk bezdomnych na świecie. Z jednej strony gorące i słoneczne plaże i piękne wybrzeże, z drugiej strony zimne góry Sierra Nevada. No na pewno jest to ciekawy stan… I duży (3ci pod względem wielkości w USA)

My mieliśmy okazję posiedzieć tam ponad 2 tygodnie i przejechać ten stan dosyć rzetelnie. Choć i tak było sporo miejsc, na które nie starczyło czasu jak San Diego, Slab City, Redwood czy bardziej dzikie wybrzeże na dalekiej północy Kaliforni.  Niemniej zapraszamy na wycieczkę kamperem po najbardziej interesującym stanie USA!

Do Kaliforni wjechaliśmy najlepiej jak się da! Słynną Drogą 66. I już na początku zderzyliśmy się z szokiem. Mianowicie paliwo kosztowało +50%. I to nie że im dalej od granicy z Arizoną, tym powoli cena rosła. Od razi pierwsza stacja za granicą i bang! Więc od razu noga z gazu (choć nie wiem czy dało się jechać jeszcze wolniej niż my kamperem). Ale samej Route 66 już opisywać nie będę, to jest to dostępne -> TUTAJ <-.

Po zjechaniu z Route 66 dotarliśmy do pierwszego Parku w Kaliforni – Joshua Tree National Park. To te takie pokręcone drzewa. W sumie to wiedzieliśmy je po drodze, ale to jak zobaczyć gdzieś sekwoje i w związku z tym odpuścić cały las sekwoi, bo to już widzieliśmy. No nie. Więc tak samo nie odpuściliśmy Joshua Tree. Szczególnie, że słyszeliśmy bardzo dobre opinie.

Ciekawa jest etymologia nazwy „drzewo Jozuego”. 

A legenda głosi, że Mormoni wędrując w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi (czy uciekając przed prześladowaniami), wycięczeni, po tygodniach wędrówki przez pustynie zobaczyli jukkę krótkolistną, która wyglądała jakby gestem otwartych rąk zapraszała i witała wędrowców. To ona dała im nadzieję po wędrówce przez pustynię. W związku z tym została nazwana Drzewem Jozuego, na cześć proroka, który przeprowadził Żydów do Ziemi Obiecanej. Prawilna nazwa to Jukka krótkolistna. Trzeba przyznać, że trochę mniej sexy niż Joshua Tree.

Niestety pod Visitors Center dotarliśmy po zamknięciu, więc nie mogliśmy sprawdzić obłożenia kempingów w Parku. A że nie chcieliśmy ryzykować odbijania się naszym wehikułem, to padł na opcję B. A mianowicie…parking kasyna. Śmieszna sprawa, bo to w pełni legalne, trzeba było zarejestrować  się w kasynie u policjanta. Co też jest kolejną ciekawostką. Kasyno oprócz swojej ochrony, miało też funkcjonariusza policji w obiekcie. Na noclegu poznaliśmy rodzinę z Belgii, która jechała na dużym spontanie. My zestresowani żeby nie jeździć po nocy, żeby dzieci miały komfort, dobieraliśmy noclegi na dziko z aplikacji. A ci na rympał, a to pojechali bez rezerwacji do parku narodowego na pole i zdziwieni, że trzeba coś klepać. A to pominęli park z sekwojami, bo za mało czasu, a to przejechali przez pół nocy dużą część Kaliforni. To też pokazuje nam, że może niekoniecznie trzeba dopisać planowanie na ostatni guzik, mieć wszystko pod linijkę (bo my tak planujemy wyjazdy). Że da się na spontanie, da się coś pominąć. Fajna lekcja 😊 A z rana już bez problemów wjechaliśmy do Parku, a nawet udało się nam spotkać w drodze szakala!

W Parku oprócz samych drzew, które były duże i było ich dużo, jest sporo formacji skalnych do wspinania czy pozostałości po osadnikach (jakieś pozostałości kopalni, aut czy innej infrastruktury). 


Jeden dzień na zupełnie wystarczył, szczególnie że Joshua Tree National Park był chyba jednym z pierwszych parków położonych nisko, gdzieś koło poziomu morza. I tam odczuwało się mocno upał (mimo tego, że to był przełom zimy i wiosny). A że przed nami był kawał drogi do Los Angeles, to ruszyliśmy w dalszą drogę…


Miasto Aniołów - Los Angeles

Niestety czasy, gdzie jeździliśmy po dzikim Utah, spaliśmy po lasach w Kaliforni brutalnie się zakończyły. Tam musieliśmy się mocno napocić z noclegami, spaliśmy w terenach zurbanizowanych. W Los Angeles nie mieliśmy koncepcji na nocleg. Tzn mieliśmy, parking dla TIRów, ale na miejscu okazało się, że zajęty. Więc wygrzebaliśmy z IOverlander jakiś Home Depot (taki ich Bricoman) i zadzwoniliśmy (!) czy możemy się przespać u nich na parkingu. Zgodzili się. Więc w Kalifornię weszliśmy grubo z noclegami – kasyno, Bricoman, potem był Park&Ride, sklep, jakieś opuszczone centrum handlowe. Same hity. Na szczęście było też kilka urzekających noclegów w lasach czy w górach.

A co by tu o samym LA napisać? Chyba tyle, że nam nie przypadło do gustu. Duże (ogromne wręcz), zakorkowane (autostrady po 6 pasów), zatłoczone, z płatnym parkowaniem i dużą ilością bezdomnych. Dodatkowo w necie wszędzie piszą, że w LA i SF biją szyby w autach na potęgę i kradną co jest pod ręką. Szkoda skradzionych rzeczy, ale potem dochodzi koszt naprawy, czas naprawy… Dlatego my dla komfortu podróży założyliśmy już przed wyjazdem, że na bank nam się włamią do auta. Mimo to staraliśmy się parkować w rozsądnych miejscach (ale za darmo, a jakże). Więc to jest na pewno obciążający aspekt miast w Kaliforni :/ Finalnie nikt nic nam nie zbił i nie ukradł.

Oprócz odkrycia ciemnej strony LA zobaczyliśmy też piękne plaże na czele z Santa Monica czy Venice Beach, gdzie jest kozacki skate park na samej plaży oraz plac dla wrotkarzy! 

Być może to kwestia pogody, bo wiało. Ale tam mało kto leżał na plaży, za to masa ludzi biegała, ćwiczyła, jeździła na deskach, rolkach, rowerach. No i dodatkowo każdy jarał blanty. 

W LA zobaczyliśmy też tętniące życiem parki. Całe rodziny (i to takie nie w modelu 2+1, a takie latynoskie w modelu 8+23) piknikujące. Szczególnie było to widać przy obserwatorium Griffina. Zresztą samo obserwatorium też jest super miejscem, gdzie można połączyć kilka fajnych aktywności – super park dookoła, darmowa wizyta w obserwatorium, zobaczenie wielkich teleskopów, fajna panorama LA, widok na napis Holywood.  



W LA zobaczyliśmy też słynną Aleję Gwiazd, zaliczyliśmy zdjęcie z gwiazdą Chucka Norrisa, przekonaliśmy się, że Aleja Gwiazd to zatłoczony i zapchany straganami badziew. Ale jeden stragan przypadł nam do gustu. Legitnie w biały dzień sprzedawali narkotyki na skrzyżowaniu, suma wagi pary, która to sprzedawała to pewnie ze 250 kg. Suma kg złota którym byli obwieszeni to pewnie ze 20 kg. No i puszczali na maxa rapsy. Nie wiem czy w LA handel marihuaną jest legalny, ale oni raczej się z tym nie kryli 😊 Po 45 min spędzonych na głównej turystycznej ulicy LA Monika chciała uciekać biegiem do auta… 




Na szczęście na koniec dnia wjechał detoks w postaci Beverly Hills. To jest dzielnica willowa, kto nie oglądał Beverly Hills 90210 niech pierwszy rzuci kamieniem! 

My oglądaliśmy, więc chcieliśmy się przejechać po wzgórzach Beverly. To są mega wąskie i mega bogate uliczki. Do tego kręte, jednokierunkowe i wyładowane na poboczach autami w stylu Porsche, Lamborgini. Idealny teren, żeby tam wjechać 9 metrowym kamperem. Niestety refleksja przyszła za późno, więc musieliśmy jakoś się wydostać z tych uliczek, bo kamperem nie zawrócisz. Po 15 min przeciskania się między autami za milion nam wystarczyło i uznaliśmy, że nie spadamy zanim nabroimy. 

Po tym co zobaczyliśmy, zgodnie stwierdziliśmy, że w Mieście Aniołów raczej nie ma co siedzieć. Więc wybraliśmy się na nocleg zgodnie z rekomendacją spotkanych kamperowiczów, na Park&Ride. Oczywiście trochę wydygani, a jakże, bo wg regulaminu zaparkować trzeba w wyrysowanych liniach, inaczej mandat. I wg IOverlander faktycznie te mandaty tam wlepiają. A jak łatwo się domyślić, Park&Ride raczej nie jest projektowany pod ogromnego kampera… Udało się zmieścić, ale jak się potem okazało, nasza przygoda z tym parkingiem miała potrwać nieco dłużej 😊

Rano plan napięty, więc o 7 chcieliśmy przenieść się na plaże na śniadanko. Przekręcam kluczyk, nie odpala. Znów, znów, tryb awaryjny. Przerwa 20 min, znów, znów, tryb awaryjny. Dzwonimy do wypożyczalni, skracając naszą nierówną walkę, gdzie mechanik koniecznie chciał naprawić auto przez telefon, diagnoza była jedna – popsuty, trzeba wymieniać. Bez jaj, przejechaliśmy na tym wyjeździe 4000 mil (ok 6200 km) spaliśmy w miejscach gdzie psy dupami szczekały. I to było najlepsze miejsce, gdzie mógł się nam popsuć kamper. Po 3h byliśmy już przepakowani do nowego domu na kółkach. Co prawda ten drugi wehikuł też się nam popsuł, ale już pod koniec wyjazdu 😉


Highway 1 wybrzeżem Kaliforni

Z Los Angeles wyjechaliśmy bez żalu. Szczególnie, że przed nami rysowały się bardzo fajne 2 dni – przejazd 500km widokową trasą wzdłuż oceanu – kalifornijska Highway 1. Jedyny problem na tej trasie to brak możliwości spania na dziko. Na tym odcinku 500km jest dosłownie kilka miejscówek. Są oczywiście kempingi, ale trzeba je wcześniej rezerwować, my w to nie umiemy grać. Ale dzięki temu wtarabaniliśmy się naszym kamperem w piękne miejsce, gdzie nie dość, że podziwialiśmy zachód słońca nad oceanem, to jeszcze było słychać szum fal całą noc. 

Co prawda żeby tam zaparkować to mało co się nie wpuściliśmy w niezły kanał, bo musieliśmy zawrócić na szutrowej, stromej drodze, gdzie jej szerokość była mniejsza niż długość naszego kampera. Nie trzeba być orłem z matematyki, żeby policzyć, że to się nie uda… Znaleźliśmy jakąś zatoczkę i na 10 razy zawróciliśmy. Oczywiście na noclegu oprócz nas były same małe, zwinne jeepy i SUVy. I jeden kamper kloc. Nasz kloc.

Sama droga to niekończący się widoczek. Można stawać co milę i podziwiać widoki. 

Podobne trasy są na Sardynii. Człowiek nie chce się tam spieszyć, chce chłonąć każdy kilometr tej drogi. Szczególnie że po drodze atrakcji jest sporo. Na przykład lasy cedrowe, gdzie rosną niewiele drzewa z rodziny sekwoi – redwood tree. Tam można poczuć się małym. 



Są też legendarne miejscówki dla surferów jak choćby Santa Cruz. Znalazło się nagle od czapy ogromna kolonia słoni morskich, gdzie można podejść do nich na wyciągnięcie ręki. 

Co prawda już dla nas bez tego dreszczyku emocji. Raczej bez podjazdu do Argentyny, gdzie spacerowaliśmy na dziko po plaży między słoniami morskimi. A potem w popłochu uciekaliśmy po tym, jak 2 wielkie słonie morskie zaczęły się tłuc. Tu było kulturalnie, bo samce były w oceanie, więc nie było się komu tłuc 😊 Ale kolonia robi wrażenie! 

Natomiast prawdziwa perełka na drodze nr 1 jest w Monterey. Już samo miasteczko zasługuje na uwagę. Ale oceanarium zwala z nóg. No sztos, klimat, walory edukacyjne, również dla najmłodszych, sama przejrzystość i przestronność obiektu. Monika od początku napalała się na to oceanarium, ja traktowałem je z przymrużeniem oka, wejść, zobaczyć ryby i wyjść. Pozamiatało. 

My nie mamy zbyt wielu takich miejsc na tapecie, dlatego być może to miejsce nas tak zachwyciło. Ale tutaj nie ma co opowiadać, tutaj trzeba oglądać:








San Francisco

W końcu trzeba było się zmierzyć z życiem i wjechać do kolejnego wielkiego miasta. Miasta, które ma wszelkie predyspozycje, żeby być przez nas ocenione na równi z Los Angeles. Miasta, które jednak nas polubiło i my polubiliśmy je również. Przed Państwem San Francisco!

Zaskakujące jest to, że jak budowaliśmy plan na Los Angeles i szczególnie San Francisco, to zaskakujące było to, że tam nie było na liście atrakcji na 3 dni chodzenia. W San Francisco wypisaliśmy sobie TOP miejscówki. I jakby odciąć z nich punkty widokowe na Golden Gate, to pewnie zostało by ich ze 3-4. A ile można oglądać most? No jest ładny, ale żeby chodzić 2 dni po różnych punktach i oglądać go raz z prawej, raz z lewej, od dółu, z góry? Sporo takich blogów o San Francisco co de facto zawierają 8 punktów widokowych na…most. Nam starczyło Baker Beach (widok z lewej), Crissy Field i śniadanie z widokiem na ocean (widok z prawej) i najlepszy punkt, bo nocleg – widok z drugiej strony Golden Gate. 

Gdzie swoją drogą to trochę niesamowite, żeby spać na punkcie widokowym na Golden Gate i całe San Francisco i żeby to było jeszcze legalne? 😊 Niemniej selfie pod Golden Gate w piżamach daje +10 do fejmu. 


Na pewno jedno z oryginalniejszych miejsc na nocleg na tym wyjeździe.

San Francisco słynie ze wzgórz, siłą rzeczy trochę trzeba sobie pochodzić. 

Pierwotnie mieliśmy zrobić spacer w jedną stronę i wrócić jakimś zabytkowym tramwajem w drugą stronę. Ale jak Monika usłyszała ile kosztuje bilet na tramwaj (8$/os) to zarządziła, że w sumie to ona się przejdzie z chęcią. Mój człowiek! Tak więc cały dzień snuliśmy się po San Francisco i na pewno klimat miasta nas wciągnął. Rybacy na drewnianych pomostach, wygrzewające się w słońcu lwy morskie, stare rybackie budynki przerobione na targ, zabytkowy tramwaj jeżdżący po wzgórzach czy fajnie wkomponowane w zabudowę rybacką drapacze chmur. 

A no i zapomniałbym o legendarnym więzieniu Alcatraaz! 

To miasto zdecydowanie ma dobry vibe i tak jak 2 dni w Los Angeles zmeczyły, tak w San Francisco spokojnie moglibyśmy posiedzieć 3-4 dni. Ale niestety, to było zbyt blisko Yosemite, magnesu. Nie dało się wysiedzieć będąc tak blisko. Zresztą im bliżej końca wyjazdu, tym bardziej trzeba liczyć dni. A z naszych wyliczeń wychodziło, że wolimy mieć dzień zapasu na park narodowy niż nawet bardzo fajne miasto jak San Francisco... A w kolejnym wpisie o spotkaniu z naturą w Yosemite :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz