Doczytaj

Wyniki wyszukiwania

Argentynska Patagonia i koniec świata

Skoro już ustaliliśmy, że źle pojmujemy krainę geograficzna Patagonia, to ustalmy jeszcze co się będzie kryć w tym wpisie :) A będzie się w nim kryć park narodowy Los Glacieres w Argentynie. Czyli okolice El Calafate i okolice El Chalten. Na dokładkę dorzucimy Fin del Mundo, czyli Ushuaia.

Ostatni wpis skończyliśmy na przejeździe z Puerto Natales w Chile do El Calafate, który zajął nam 7h zamiast 3.5h. Ale jakie było moje zdziwienie, jak mniej więcej 15 min przed planowanym dojazdem się obudziłem w autobusie, a tam takaaaa wielka pampa, żadnej cywilizacji. Odpadam Google.maps, a tam pokazuje mi taka dupe daleką, ze 200km od celu, prawie w drugą stronę... No ale dojechaliśmy, kierowcy nie dopytywalismy ocb, bo po co, akurat czasu mamy sporo.

Argentyna na tym terenie ma 2 argumenty. Perito Moreno (koło El Calafate) oraz Fitz Roy (koło El Chalten). Obydwa to teren ogromnego parku Los Glacieres. A akurat lodowców to mają tam pod dostatkiem...

Zaczęliśmy od El Calafate i Perito Moreno.

Jest to część pola lodowego, które jest 3 polem lodowym na świecie po Antarktydzie i Grenlandii. Liczy jakieś pierdyliony lodowców, w tym właśnie Perito Moreno. No dobra, to w takim razie co czyni go tak wyjątkowym? Fakt, że jako jeden z nielicznych na świecie przyrasta. Nie wiadomo czemu, ale rośnie 2m na dzień. Co prawda tyle samo gubi. Nazywa się to cieleniem lodowca. Chodzi o obrywanie się lodowca do laguny. Stoisz przy nim i słyszysz odgłosy piorunow. A to lodowiec się cieli. Ciekawym jest, że ten proces postępuje od spodu, od wody. Woda podmywa czoło lodowca i jak już podmyje dużo, to nawis odpada. Najmocniej cieli się w lecie, ale i my widzieliśmy wielkie opadające bryły, opadła nam szczęka. Druga wyjątkowość Perito Moreno to jego dostępność. Tarasy, z których się go ogląda są oddalone od niego o 100m w najbliższym punkcie. A lodowiec ma od 40 do 70m wysokości od tafli wody, a pod wodą 1.5km!

No kolos, a Ty koło niego. To teraz stań 100m od 10 piętrowego budynku. Co prawda nie spaceruje się po tafli wody, a nad nią, ale powiedzmy, że lodowiec sterczy jak 4 piętrowy blok, też wysoko :)
Zdjęcia czy słowa nie oddadzą rozmiaru lodowca. Urywa dupe przy samych uszach. A jak jeszcze spojrzy się z wysokich tarasów na lodowiec z góry i pomyśli, że to się ciągnie kilometrami w glab, a my stoimy raptem przy czole lodowca...

Lodowce to jest coś co nas kręci. Miłość od pierwszego spojrzenia w Islandii. Zreszta kazdy, kto zazna lodowców, to ciągnie do nich. Nawet nie będę się silil na opisy, bo to nie ma sensu, szczególnie przy Perito Moreno :).
Z praktycznych aspektów, to dojazd z El Calafate to 17USD, wejście do parku 14USD, rejs godzinny pod lodowiec 17USD. Rejs warto dorzucić, nawet mimo tego, że tarasy są super kozaki. Ale rejs jest tani. Tarasów jest tam ok 6km. My nie mogliśmy się zdecydować, więc zrobiliśmy wszystkie. Każdy jest inny.

Po Calafate ruszyliśmy do El Chalten. Stolicy argentyńskiego trekkingu, jak sami siebie nazywają. Ale nie bez powodu. Północna część parku Glacieres. Przejazd 3h, obsuwa 1h. Na wjezdzie autobus zatrzymal się w biurze parku, gdzie rangersi zrobili pogadanke o tym co i jak w parku. Jedyne ciekawe co powiedzieli to to, że nie zalecają spacerów pod Fitz Roy i pod Cerro Torre. Bo śnieg, lód, wiatr i spadające komety. Tak się składa, że planowaliśmy tam iść. I tak się składa, że nie planowaliśmy zmieniać planów :)
Samo miasto niesamowicie położone.


W dolinie, otoczone górami. Dolina praktycznie na poziomie morza, a góry do 3400 najwyższe, więc robi to wrażenie. Szlaki ruszają z miasta. Bez jaj, słyszałem o tym wcześniej, ale traktowalem z przymrużeniem oka. Naprawdę, w miasteczku znak, że w lewo 300 m do szlaku. Inny 500m w prawo.
Tamtejszy krajobraz to esencja Patagonii, podobnie jak Torres del Paine. Wielkie jeziora, lodowce wiszące tu i tam, rzeki lodowcowe, góry, wiatr, surowość krajobrazu. My planowaliśmy tam zrobić głównie 2 podejścia pod flagowe szczyty: Fitz Roy i Cerro Torre. Obydwa są w pasmach iglic. Czyli takie sterczace samotne góry, ktore ukształtował wiatr.

Fitz Roy. Nasz romans trwał aż 2 dni, a to z powodu pogody. Pierwszego dnia ruszyliśmy od razu pod Fitzka. Po drodze odwiedziliśmy lodowiec Piedras Blancas.

A samo podejście pod Fitz Roy to 9km spaceru i 1km zapinania ostro pod górę. 400m przewyzszenia na 1km. Do tego dolozono nam widoczność, która możemy określić jako gowniana. Tzn szlak było widać, ale iglic ani trochę. Do tego na podejściu było opór śniegu. Ludzie zwracali jedni po drugich. Chyba że ktoś miał raki, to parl do przodu. My też jakoś się wdrapywalismy, ale ze świadomością, że zejść będzie trudniej, że wieje, że zaraz się obudzi dziecko, a nawet jak dojdziemy to i tak nic nie zobaczymy. Motywacja - 10, dlatego też zwróciliśmy ok 500m przed szczytem. Fitz Roy wygrał. Iść 19km, ale żeby zabrakło 500m? Ale my też nie wypadliśmy sroce spod ogona (co to w ogóle za powiedzenie?!) i już wracając w dół zaczęliśmy przebakiwac o ponownej próbie wejścia kolejnego dnia, tym razem z rakami.
Gabor: Ty, a co byś powiedziała jakbyśmy spróbowali tam wejść z rakami jutro?
Monika: Gabor, ja w momencie jak zawróciliśmy, to już wiedziałam, że będziesz tam chciał wrócić. Tylko czekałam aż to powiesz.

No więc wróciliśmy 2 dni później. Wyposażeni w raki i idealną pogodę. Motywacja +10. Słońce i temperatura zrobiły swoje, śnieg na szlaku zamienił się w strumień. Zamiast raków wolałbym mieć kalosze. Tym razem w nogach 23km. Ale widok i satysfakcja bezcenne.

Fitz Roy-Jagna Karbownik 1:1. Wracamy w dół, a nagle słyszymy po raz pierwszy od 2mc polski. I typy mówią "no oczywiście, kto mógłby targac dziecko na Fitz Roy po śniegu jak nie Polacy"... W sumie zeszło nam na Fitz Roy 42km, 16h w ciągu 2 dni.

Drugi warty wspomnienia szlak to Laguna Torre. Tam jest kumulacja lotto, czyli laguna, lodowiec, rzeka i iglica Cerro Torre.



No i jest 20km. Ale szlak łatwy. Ostatnie 2km to podejście na punkt widokowy, tam jest ciężej. Ale to można odpuścić spokojnie. Pod Cerro Torre pogoda pokazała pazur. Szliśmy to kropilo i wiało. Doszliśmy to lekko zaczęło się rozcierac. W ciągu 2h jak tam siedzieliśmy, to przetarlo się prawie całkowicie. Tylko jakieś zblakane chmury przewalaly się koło szczytu. A widok na góry tak hipontyzujacy, że nie mogliśmy odejść od laguny.

Wracałem z Jagna biegiem 1km, bo wydawało mi się, że chmury zeszły całkowicie i będzie jeszcze lepszy widok. Lepszy niż 20 min temu. Wracajac gdy mieliśmy za plecami Cerro Torre co 10 min się odwracalismy, żeby sprawdzić czy dalej tam jest, jak wygląda, rzucić na niego okiem raz jeszcze.

Narkomani, można tak godzinami.

W Chalten zrobismy też jakieś mniejsze trekkingi, poogladalismy kondory, których tam sporo, polezelismy na trawie. Z miasta widać Fitz Roy. Jeszcze słowo o Jagnie. Wie jak robi osiol, krowa, kura i pies. Bawi się w chowanego. Ale ten czas leci. Tym bardziej jestem wdzięczny że mogę z nią spędzić 3 miesiące... A na szlaku dała radę przejść z nami 3 duże podejścia. 3 dni w nosidle, po 8h, często na wietrze, czasem na deszczu. Niebywale, że nam pozwoliła na tę szwedaczke.

Zobaczyć Patagonie i umrzeć. Dla takich miejsc turlamy się pół świata.  Dla Patagonii, dla przyrody, która tam wydaje się nie mieć ograniczeń. Wilhelm pytał czy ładniej niż w Tatrach. Czy ładniej niż na Islandii. To ten sam pokrój krajobrazu. Miejsca gdzie czlowiek wydaje się dodatkiem do przyrody, a nie na odwrót. To tu czujemy się najlepiej.

Fin del Mundo, czyli Koniec Świata. Kto by nie chciał mieć w swoim kraju takiego lepu na turystów?

Chce i Argentyna i Chile. Argentyna ma Ushuaia, które jest ostatnim miastem na południu na świecie. Chile ma Puerto Williams, które jest niżej, ale jest raczej małym miasteczkiem, 2.5 tys mieszkańców. Jakoś nie mogą dojść do porozumienia, gdzie ten koniec świata jest. Jednak w świadomości ludzi to raczej Ushuaia pojawia się jako koniec świata. Na pewno pod Ushuaia kończy się drogą panamerykanska, droga biegnąca z Alaski do południowej Arge
ntyny, praktycznie biegnie od bieguna do bieguna. Nie jest to jedna autostrada, a ciąg dróg dający możliwość przejechania obydwu Ameryk. Czyli coś tam się faktycznie kończy w Ushuaia, więc niech będzie, że to tam jest Fin del Mundo :)

Można się tam dostać wygodnie autobusem z Puerto Natales (ok 9h za 50 USD) lub busem z El Calafate (ok 13h). Lub samolotem, tak jak my. Dziękuję za 10h w busie z Jagna.
Na pewno jest tam pięknie. Kanał Beagla, wokół góry, miasto na zboczu. Co nas uderzyło, że Ushuaia jest naprawdę dużym miastem! Maja nawet komunikację miejską i Carrefour :) jak to ktoś powiedział "nawet najmniejsze miasto w Argentynie będzie większe niż te duże w Chile". I faktycznie tak jest. Do tego jest naprawdę ładnie położone.

Drugie zaskoczenie to...snieg. No zakładałem, że będzie zimno, pewnie będzie leżał śnieg tu i tam. Ale nie aż tyle! Pierwszego dnia trochę pomylilismy drogę i poszliśmy pod lodowiec Martial. Wchodzimy, a tam stacja narciarska. Idziemy pod górę, wszędzie śnieg, tak z pół metra. Kolejnego dnia Laguna Esmeralda, tam też z pół metra śniegu od samego parkingu. A to nie są wysokości typu 2tys nad poziomem morza... No trochę nas ten śnieg zaskoczył :)

Na Ushuaia wytypowalismy 3 pełne dni. Lodowiec Martial,  który był wchodzeniem wzdłuż stoku narciarskiego, a potem po polanie pokrytej śniegiem. Laguna Esmeralda. Takie Morskie Oko, ale brzydsze, bo góry niższe trochę wokoło. Ale i tak warto, miły spacer. Co prawda Laguna była zamarznieta, więc nie było tego uroku wody, ale czego się spodziewać po Ushuaia wczesna wiosną?  Już po tych 2 dniach na śniegu zweryfikowalismy nasze ambitne plany chodzenia po górach. Bez raków, znaczniki na szlakach pod śniegiem, błoto. No bez jaj, na Lagunie Emsperalda, która wygląda jak miejsce niedzielnych spacerów mieszkańców ludzie szli w rakach, nosili jakieś pancerne buty z gumy i niedźwiedzia polarnego, a w dodatku zgubilismy drogę, bo tyczmj były przysypane i zapadalismy się po uda w sniegu. Śmiertelny trekking niedzielny :) tak więc z naszych górskich planów nici. Trzeci dzień do Park Narodowy Tierra Del Fuego. Na szczęście za darmoszke, bo do końca września jest low season. Tam - chwalmy Pana - nie było śniegu, bo lało cała noc. Za to było błoto. Tak źle i tak niedobrze :) przyjemne trasy, bardzo ładne widoki. Kolejne miejsce na miły dzień.

Nic takiego, co będzie mi się śniło po nocach, ale miło i ładnie. Do Martial taksówka 20 zł, potem z buta. Do laguny busik z centrum 9 USD round trip, do parku busik 13 USD round trip.
Wszyscy w internetach polecają rejs po kanale Beagla. 3h, w tym latarnia morska, spacer po jakiejś wyspie i podplyniecie do wyspy z pingwinami. Koszt 150 zł, odpuscilismy. Jest też plaża pod Ushuaia, można dojechać tam komunikacja miejska.

Taka mała dygresja nt akceptowana rzeczywistości. Mianowicie w Parku Tierra del Fuego stoją ciekawe tablice informacyjne i to takie oficjalne, a nie ze Wojtek z Wackiem sobie namalowali markerami jakieś glupoty. Jedna mówi, że Falklandy są argentyńskie. W rzeczywistości są brytyjskie. Druga mówi, że część Antarktydy jest argentyńska. W rzeczywistości jest to ziemia niczyja. Trzecia mówi, że to Koniec Świata. W rzeczywistości koniec świata jest w Puerto Williams. No to tak jakbyśmy oficjalnie oglaszali, że Lwów jest nasz, do tego mamy koniec Europy u siebie. No nie :)
O, ale inna ciekawa rzecz nt Argentyny. To jest tak ogromny kraj, że nam się to nie mieści w głowach. W Ushuaia jest znak na Buenos 3000km i na jakąś miejscowość graniczna na północy-5000km.

5000 km, tyle ile z Madrytu do Wilna. Cała Europa. Typ u którego śpimy w Ushuaia ma rodzinę w Iguazu (północny koniec Argentyny). Mówi, że 4000 km, 3 dni jazdy. Non stop.

Patagonia po stronie Argentyny nas zaskoczyła ilością lodowców. Zaskoczyła nas też jje dostępność w porównaniu z Chile. Zakończyło nas to, że park w El Chalten jest darmowy. Zaskoczył nas Fitz Roy swoim pięknem i zaskoczyło nas Cerro Torre (wcześniej po zdjęciach myślałem, że to to samo). Nie zaskoczyła nas Perito Moreno, bo wiedzieliśmy, że będzie kozakiem. No i zaskoczyła nas zima w Ushuaia :)

A teraz coś, co może być czarnym koniem wyjazdu. Półwysep Valdes, który nikomu nic nie mówi. A tam wieloryby, pingwiny, słonie i lwy morskie, orki. Co z nich uda się nam zobaczyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz